Dziesięć rzeczy, które…
Właśnie oglądam sobie akwarele Hockneya i jest na nich tyle barw, szczęścia i pogody, że z rozpędu zrobiłem listę (oczywiście niedokończoną) tego, co lubię „w temacie wina”. Lubię więc ogromnie:
–wchodzić do sklepu Raphaëla przy placu Bastylii i słyszeć: „Masz tu, stary, takie wino, że jak się napijesz, to normalnie usiądziesz na tyłku”;
–widzieć błogość na twarzach uczestników degustacji smakujących jakieś wyjątkowe wino, które wybrałem/odkryłem i czuć dumę, jakbym sam je zrobił;
–krzyczeć tryumfalnie „korek!” jako pierwszy podczas paneli degustacyjnych lub w restauracji, przywołując władczym gestem kelnera, a jeszcze bardziej wyczuwać korek, którego inni nie wyczuli;
–wchodzić do delikatesów Bon Marché po dłuższej nieobecności i odkrywać różne butelki, mrucząc do siebie „no, no”;
–przypominać sobie, jak podczas kolacji w eleganckiej restauracji L. wyciągnęła z kubełka w połowie opróżnioną butelką świetnego rieslinga, którą zostawili goście przy sąsiednim stoliku, i jak błyskawicznie przełożyła ją do naszego kubełka oraz przypominać sobie dalej, jak para przy sąsiednim stoliku z drugiej strony na ten widok szybko przestawiła swój kubełek tak, by znalazł się poza naszym zasięgiem;
–siedzieć w centrum prasowym podczas Vinexpo, pić szampana, patrzeć na jezioro i nie mieć kompletnie ochoty na chodzenie po stoiskach;
–patrzeć podczas niedzielnego obiadu, jak Matka ze strachu, że się upiję, mówi: „ja też spróbuję” i przelewa wino z mojego Schotta do swojego kubka na herbatę, po czym dzielnie próbuje wypić do dna, krzywiąc się niemiłosiernie;
–siadać z czasopismem winiarskim w kawiarni na placu Zbawiciela i mieć wszystko gdzieś;
–wymawiać nazwisko producenta szampana Égly-Ouriet oraz głośno informować, że taka czy inna winnica w Burgundii jest czyimś „monopole”;
–odkrywać w sklepiku w Wiesbaden Mas Jullien na przecenie i utyskiwać wraz z właścicielami, że Niemcy nie rozumieją tego wina.