Pytania do dworca Keleti
Keleti, Keleti, co ja mam z Tobą zrobić? W jakich słowach zawrzeć twoją perwersyjną, knajacką magię? Jaka tajemna siła przyciąga ku twej pompatycznej c.k. bryle, ze wszech miar godnej zaszczytnego miana największego, międzynarodowego budapesztańskiego dworca, te wszystkie niezwykłe fizjonomie, przedstawicieli starych jak świat zawodów, niebieskie ptaki i nocne marki? Jakiż to duch hula po Twych majestatycznych krużgankach, okrąża Twe kolumny, wypełnia perony długie jak Twoja historia? A gdy w przepięknej niegdyś dworcowej restauracji o wnętrzu godnym Paryża i Wiednia chmurny kelner rzuca wściekłym spojrzeniem to na nas, to na zegarek, choć do zamknięcia lokalu zostały jeszcze dwie godziny, a w kupionej za równowartość naszych 20 złotych butelce pysznej Királyleányki od Jánosa Bolykiego niewiele więcej niż połowa, to czy wtedy chichoczesz, czy raczej płaczesz? Ech, Keleti, Keleti…
Bo c.k. podróż to podróż pociągiem. Zapomnijcie, proszę, choć raz o bezdusznych samolotach i samochodach i, zaklinam Was, wybierzcie się na Węgry koleją. Wykupcie sobie przedział sypialny, weźcie kieliszki i butelkę lub dwie odpowiedniego do sytuacji wina (na przykład z Somló od Károlya Kolonicsa, obecne teraz w dobrych cenach w krakowskiej Winnacji przy ulicy Lipowej 6e), książkę węgierskiego autora (Krasznahorkai? Esterházy?).
Nawet jeśli dzień w dzień pociąg wozi Was w delegacje, gwarantuję, że tym razem znów poczujecie prawdziwą kolejową magię… Bo sypialne wagony mają piękne numery, na przykład 287 albo 325. Bo siedzą w nich nieco skołowani amerykańscy turyści oraz konduktorzy-magicy, konduktorzy-dowcipnisie, konduktorzy-globtroterzy. Bo wsiada się wieczorem, kiedy dworce zasypiają, a wysiada rano, o sinym świcie, gdy się budzą do życia. Bo z każdym kilometrem, miarowo, w takt stukotu kół czas się cofa i cofa, aż rano wpada się w objęcia dworca Keleti.
Uprzedzam, to nie jest miejsce piękne ani nawet urocze. Tu się w c.k. anturażu, wśród posągów i ornamentów, toczy nagie życie i należy uważać, komu się patrzy w oczy. Okolica także do najpiękniejszych nie należy – lecz ani jej, ani zwłaszcza Keleti nie można odmówić klimatu, w odróżnieniu od naszych eurowypicowanych, cywilizowanych dworców. To jest esencja melancholii, kwintesencja tego, co z austrowęgierskim dziedzictwem zrobiły dwie wojny światowe i pewien ideologiczny duch krążący nad Europą. Keleti jest dla mnie rodzajem czyśćca, środkowoeuropejskim purgatorium – gdy opiewam uroki Węgier, gdy w błogości piję madziarskie wino, gdy czuję, że jest mi w naszym zakątku kontynentu po prostu dobrze, ta nazwa dźwięczy mi w uszach jak ponure memento: Keleti, Keleti, Keleti.