Wina dla Tima (i nie tylko)
Degustacja win Torbreck, prowadzona w poniedziałek przez dyrektora eksportu Andrew Tierneya, przypomniala mi sławetną postać Tima Johnstona, jednej z barwniejszych legend światka winiarskiego jak długi on i szeroki. Pierwszy raz opowiadał mi o nim Wojtek Bońkowski, który przygotowując się do matury w paryskiej Bibliothèque Nationale, wpadał do jego baru Juveniles, położonego o rzut beretem, i wzmacniał wiedzę o starożytnym Egipcie rzadkimi rodzajami sherry. Później spotkała mnie dziwna przygoda, o której wielokrotnie opowiadałem: jadąc pociągiem do Marsylii czytałem pismo winiarskie, gruby jegomość obok zagadnął mnie, i choć w życiu człowieka nie widziałem na oczy, coś mnie tknęło: – Pan nazywa się Tim Johnston – powiedziałem – Pan prowadzi bar i sklep na ulicy Richelieu. No, jednak się zdziwił. Musiał wziąć mnie w pierwszej chwili za gliniarza w cywilu albo tajniaka wysłanego przez fiskusa; wiadomo jak to z podatkami w barach winiarskich bywa.
Założyciel Torbrecka, David Powell, poświęcił Timowi jedno ze swych win. Nazwał je oczywiście Cuvée Juveniles i wina tego można się u Tima na ulicy Richelieu napić na kieliszki. To niezła okazja, bo wina Torbrecka, jednej z najgłośniejszych posiadłości w Barossa Valley, są drogie i kiedy pojawią się u nas – importer Wines United właśnie się do tego przymierza – portfela nam nie oszczedzą. Wino dla Tima jest w stylu Tima: szczodry owoc bez komplikacji, cienia beczki w ustach, wino żywe i natychmiastowe. To jedno z serii rodańskiej win Torbrecka, GSM – grenache, shiraz, mataro (czyli mourvèdre), w stylu bardzo dobrego i bardzo „pijalnego” côtes du rhône z wyższej półki. W podobnym stylu – tutaj porównanie powinno sięgać już wysokiej klasy châteauneuf-du-pape – było The Steading 2009; tu użyto 20% nowej beczki, fantastycznie w smaku nieobecnej (wydaje się, że u Torbrecka wyjątkowo dobrze umieją się z dębem obchodzić). Jednoodmianowe Les Amis 2009 (100% grenache) i fanastyczne The Pict 2008 (100% mataro), dla mnie najlepsze wino degustacji, eksponowały naturalne smaki owocu; mimo 18 miesięcy w nowym dębie, czego europejski grenache nie znosi, wytrzymały znakomicie nacisk drzewa. The Pict nie był dokwaszany i wiedza o tym jeszcze polepszała smak, w Bandol by się zdziwili.
Wysoki alkohol 14,5–15% nie był również wyczuwalny, ale to w końcu poziom identyczny z winami z (południowej) Doliny Rodanu, tak musi w Barossa być. Natomiast problemy pojawiły się wraz z winami z czystego shiraz. Świetnie zrobionymi, ale gęstymi jak kąpiel borowinowa. The Struie 2010, The Descendant 2008 (z domieszką Viognier), The Factor 2008 to widowiskowe wina (bardzo głośne zresztą), ale obok gęstości przeszkadzała mi nieco „doklejona” kwasowość. Co przypomniało mi o blogu Andrew Jefforda, który spędził w Australii rok; dokwaszanie, jego zdaniem, to zmora australijskich win, która hamuje ich rozwój. Ale co zrobić w Barossa Valley, gdzie temperatura dochodzi do 45 stopni? Dopiero flagowe wino Torbreck, Runrig 2009, w którym kwasowość była bardziej wcielona, okazało się znakomite, niemal arcydzielne – choć i tak do picia skromnymi łyczkami.
Świetna degustacja, przypominająca przy okazji, że Australia winiarska jest (dla mnie przynajmniej) do przemyślenia, do nowego rozpoznania. Po pierwszym zachwycie przed piętnastu laty, śladem zachwytów parkerowskich, po pierwszych fascynacjach (kiedyś wiedzę o Australii winiarskiej, jej regionach i producentach miałem w małym palcu, później wszystko zapomniałem), Australię się odpuściło. A dzieje się tam ponoć teraz mnóstwo ciekawych rzeczy – zwłaszcza że i ich dotknął mocno kryzys, ekonomiczny (eksport win znacznie spadł) i tożsamościowy (tak jak w Chile, powoli przebudowuje się profil win).
Przeczytaj też artykuł Wojciecha Bońkowskiego o tej samej degustacji.
Degustowałem na zaproszenie importera Wines United.