Pytanie na zaś
Pytanko takie zaczęło mnie dręczyć: czy kiedy już za parę, może parenaście lat, gdy Chińczycy nauczą się już perfekcyjnie robić wina, gdy efekty przyniosą porady udzielane przez latających winemakerów ze średniej i z najwyższej półki (ostatnio nawet sam senior Berrouet, przez dekady kreator Pétrusa), gdy zaczną pełną parą działać chińsko-europejskie joint-venture, gdy wypełnią się po krawędź ultranowoczesne kadzie w ultranowoczesnych winiarniach, których już w Chinach niemało, gdy zmienią się sposoby uprawy i na razie skandalicznej selekcji, jeśli spojrzeć na fotografie, gdy wszystko już będzie w miarę cacy, gdy sami Chińczycy zaczną bardziej masowo pić wina (w tym miejscu autentyczna historyjka: spytałem kiedyś znajomego Chińczyka w Paryżu, z czego żyje. – Z lekcji kaligrafii. – Dobry w tym jesteś? – Niezły. Wygrałem raz konkurs w Chinach. – O, brawo! – Ale lokalny, niewielki. Tylko cztery miliony uczestników) i producenci zaczną to uwzględniać, w tych wszystkich zatem okolicznościach, gdy do polskich Lidli, Biedronek i innych sieci dyskontowych, które powstaną, na przykład Tygrysi Skok, zaczną docierać chińskie cabernety nie po trzydzieści zet jak obecnie, lecz po 9,99 albo 4,99, i okażą się całkiem poprawne i pijalne, o świetnej relacji jakości do ceny, to czy będziecie dla przyjemności i ceny je kupować, czy też może, zważywszy poczucie solidarności z szeroko rozumianą Europą winiarską, czyli nie tylko Europą właściwą, ale też Nowym Światem jako emanacją winiarstwa europejskiego, i nie bacząc na ewentualne oskarżenia o dyskryminacje, rasizm, snobizm, ochronę białego człowieka i co tam jeszcze, będziecie je – choć jeździcie volvo produkowanymi w Chinach, słuchacie muzyki z i-podów tam wytwarzanych, nosicie chińskie kalesony – bojkotować? Bo ja tak.