C.K. terroir
Kékfrankos. Kék-fran-kos. Gdy usiłuję nieporadnie naśladować oryginalny madziarski sposób wymowy tego uroczego słowa, czuję, jak przy pierwszej sylabie moje wargi układają się w uśmiech, a przy ostatniej nieco wydymają, jakby gotowe do natychmiastowego zetknięcia z brzegiem kieliszka. I jest w tym głęboka prawda i piękno i sens, choć mnie czasem nawet i słowo nie jest potrzebne, wystarczy sama myśl o kékfrankosu, żebym się uśmiechnął i nie mógł go doczekać.
Bachiczny wagabunda, częsty gość na Węgrzech, Zbyszek Kmieć, zwerbalizował ostatnio myśl, która od jakiegoś czasu kołatała się i w mojej głowie – że trudno o winny szczep bardziej cesarsko-królewski, mitteleuropejski , niż właśnie kékfrankos. Zasięg geograficzny występowania tej odmiany pokrywa się wszak w dużej mierze z granicami nieboszczki C.K. Monarchii i to właśnie za czasów jej świetności stała się w naszej części Europy tak powszechny – choć na poły mityczny rodowód kékfrankosa sięga czasów karolińskich i sama św. Hildegarda z Bingen wspominać miała o niezwykłej mocy jego genetycznych przodków, która sprawiała, że wino z nich robione trzeba było rozcieńczać wodą, by nadawało się do picia.
Węgierski kékfrankos na Morawach staje się frankovką, na Słowacji frankovką modrą, w Austrii zaś, nad pięknym modrym Dunajem, nosi miano blaufränkisch – i jest we wszystkich tych krajach jednym z najpopularniejszych czerwonych szczepów, dającym zwykle wina dość szorstkie, ziemiste, o bardzo charakterystycznym – i charakternym – ziołowo-pikantno-korzennym bukiecie.
Jeśli termin terroir potraktować nie w wąskich kategoriach geologiczno-klimatycznych, ale jako pewien koncept, w którym się łączą genius loci i Zeitgeist, duch czasu z duchem miejsca, to dla mnie właśnie kékfrankos jest najdoskonalszym ucieleśnieniem naszego cesarsko-królewskiego terroir, przynajmniej wśród win czerwonych. I nie chodzi tu tylko o tanie sentymenciki, jakiś portret Najjaśniejszego Pana obsrany przez muchy, bo kékfrankos to także przyszłość – coraz częściej najciekawsze wina austriackie, węgierskie czy słowackie jakich mam okazję próbować, powstają właśnie z tego szczepu.
Łatwo się o tym przekonać samemu – przy okazji podglądając skomplikowane losy tej naszej ziemi, odzwierciedlające się w historiach winiarzy. W krakowskim Winomanie na przykład, przy ul. św. Tomasza 7, spróbować można znakomitej frankovki modrej od Frigyes Botta, nominalnie winogradnika słowackiego, który, jak wielu na Słowacji, jest z pochodzenia Madziarem i czuje się winiarzem węgierskim. A w Vintage przy Rynku Głównym 45 czeka kékfrankos od Franza Weningera syna, z węgierskiego Sopronu – podczas gdy Franz Weninger ojciec wina produkuje kilka kilometrów dalej, w Burgenlandzie, po drugiej stronie austro-węgierskiej granicy. Jego zjawiskowe wina, z odmiany blaufränkisch rzecz jasna, także są już dostępne w Polsce.
Jeśli przyjdzie Wam wybierać potrawę do kékfrankosa, to dla najlżejszych jego interpretacji, takich jak frankovka Botta, sugerowałbym wędliny, pieczoną szynkę albo królika, a do bardziej treściwych – dzikie ptactwo albo zająca. Tylko proszę obiecać, że popijając kęs pomyślcie sekundę o Franciszku Józefie I, z Bożej Łaski cesarzu Austrii, apostolskim królu Węgier, królu Czech, Dalmacji, Chorwacji, Slawonii, Galicji, Lodomerii i Ilyrii, królu Jerozolimy, arcyksięciu Austrii, wielkim księciu Toskanii i Krakowa, etc., etc… Wszak on tak lubił polować!