Zakręcony burgund
Szedłem wczoraj ulicą i nagle ktoś zaprosił mnie na degustację. Takie rzeczy tylko w Warszawce, gdy mija się jedną z modnych restauracji, a tam akurat odbywa się selekcja win do karty. Na tapecie były Burgundia i Langwedocja do podawania na kieliszki do miejscowej (mocno mięsnej) kuchni. A butelki dostarczył Guillaume Deliancourt z DELiWINA (pisałem o nim obszernie tutaj), który wciągnął mnie do lokalu i nalał do kieliszka Pinot Noir.
Degustowaliśmy osiem czerwonych burgundów. Nie wszystkie znajdą się ostatecznie w ofercie importera, restauracja wybierze jeden. Ciekaw jestem który, bo rozrzut stylistyczny był duży. Pinot Noir z samej północy Burgundii, czyli z Épineuil (Domaine Marsoif 2010) i Côtes d’Auxerre (Domaine des Remparts 2010) były jasne jak rosé, leciusieńkie, eteryczne, z cieniem czereśni i pocałunkiem pieprzu. Smakowały mi, ale dla Polaka, do befsztyka, może jednak za cienkie. Przy innych – bardzo dobrych – Bourgogne Pinot Noir pojawiały się inne z kolei restauracyjne problemy. Wino Nicolasa Rossignola, słynnego winiarza z Volnay, ma trochę zredukowany, stajenny bukiet: mnie nie przeszkadzał, ja sobie wino w razie czego zdekantuję, ale w czasie bizneslanczu między 13 a 13:45 nie będzie na to czasu. Pierre Naigeon zrobił w roczniku 2007 dobre Hautes Côtes de Nuits, jednak to dla restauracji zagwozdka: starszy rocznik w karcie to plus, ale lekko ewoluowany, karmelizujący się bukiet już niekoniecznie.
Z kolei w Lupé-Cholet Clos de Lupé 2010, dla mnie zdecydowanie najlepszym winie degustacji, głębokim, ze świetną strukturą i piękną jakością owocu, przeszkadzały w końcówce dość suche garbniki. W chłodnym roczniku 2010, w winnicy leżącej w sercu garbnikowego Nuits-Saint-Georges, są one akurat czymś normalnym, ale w czasie tegoż bizneslanczu nikt nie będzie wyjmował map i analizował gleb. Potrzebne są tzw. soft tannins. Czuję więc, że wyścig wygra René Lequin-Colin Pinot Noir 2010, burgund nowoczesny, bezproblemowy, świeżoowocowy, lśniący i soczysty. W dodatku – pierwszy raz widziałem coś takiego w czerwonym burgundzie – zamykany nie korkiem, a zakrętką. Dla restauracji to oszczędność pieniędzy (nie ma zepsutych butelek) i czasu (zamiast 60 sekund butelkę otwiera się w 5, a przy pełnym lokalu w czasie bizneslanczu nawet takie szczegóły się liczą).
W drugiej części degustacji wybierano wino z Langwedocji i Roussillon. Tu jeszcze większy rozrzut stylistyczny. Côtes du Roussillon z Domaine des Schistes są gęste jak czekolada, z 15% alkoholu – robią wrażenie, ale do jedzenia nie pasują i w restauracji nie odniosą sukcesu. Obrazoburca Christian Mocci z Mas de Martin w Pic-Saint-Loup odmawia apelacji, robi tylko wina stołowe, miesza w swoich winach Grenache i Syrah ze szczepami bordoskimi; wychodzą z tego dziwne mieszanki, niekiedy fascynujące, jak Le Roi Patriote 2010, ale chyba jednak zbyt intelektualne jak na obiadowe warunki.
Domaine Jaubert Côtes du Roussillon 2010 to prościak, ale świetnie skomponowany, malinowy i delikatnie garbnikowy – i to jest właśnie idealne wino restauracyjne (będzie dostępne także w detalu za ok. 47 zł – bardzo polecam). Idealnym „housem” jest też Laurent Miquel L’Artisan 2009, mięsiste, beczkowe Syrah, tyle że… w ogóle mi nie smakowało z uwagi na stylistyczny banał i anonimowość. Czyli odwrotna sytuacja niż przy Mas de Martin.
Na koniec słówko o winie, które z próbowanych butelek langwedockich mi się podobało najbardziej, bo w udany sposób łączy mainstream z osobowością i odrobiną szaleństwa. Domaine Sainte Croix to winnica w Corbières prowadzona przez angielskie małżeństwo. Ich Le Fournas 2009 (45% Grenache i aż 40% Carignan) to kawał intensywnego, mięsistego, pieprznego wina ze świetnym owocem. Ma kosztować na półce poniżej 60 zł i na pewno do niego wrócę.
Degustowałem na spontaniczne zaproszenie importera DELiWINA.