Budapeszt w Warszawie
Od degustacji Furmint & Friends minęło już sporo dni; dorzucę jeszcze swoje trzy grosze do różnych komentarzy na temat tej całkiem sporej i miłej imprezy. Przypominam sobie jeden z pierwszych numerów „Magazynu Wino”, w którym – jako zapalczywi i młodzi redaktorzy – nie zostawiliśmy na importowanych do Polski winach suchej nitki; pachniało małym skandalem. Ile się od tamtego czasu zmieniło, nie muszę mówić. Mamy wszyscy (mniej więcej) do win węgierskich feblik, dopingujemy je, ile wlezie i chcielibyśmy (na przykład my, redaktorzy Winicjatywy, podobnie jak redaktorzy „Magazynu Wino”) zobaczyć w Warszawie Budapeszt.
Pamiętam, jak za komuny z kumplem szmuglowaliśmy raz przez granicę austriacko-węgierską podziemną literaturę. Pewien znajomy Węgier, wyspecjalizowany w szmuglowaniu Biblii do Siedmiogrodu, obiecał nam, że z Budapesztu sam przewiezie do Warszawy nasz samizdat, bo nas na granicy sprawdzą, a on ma swoje sposoby; w zamian ugościmy go przez parę dni w Warszawie. Miesiąc później zapukał do drzwi kumpla na Grochowie, lecz kumpla nie było akurat w domu; otworzył ojciec. Węgier rzucił się ojcu na szyję z entuzjastycznym okrzykiem „Mam! Mam!”. Ojciec, mówiąc delikatnie, był zbity z tropu: oto miał na szyi starszego faceta, który całuje go siarczyście w policzki i coś radośnie krzyczy łamaną polszczyzną.
Opowiadam o tym, bo ta historyjka niekiedy wydaje mi się niezłą analogią dla obecności węgierskich win (nie myślę o tokaju, myślę o winach czerwonych) w Polsce. Winiarze węgierscy rzucają się polskim konsumentom na szyję, krzycząc: Mam! Mam!, a konsument nie bardzo wie, o co chodzi.
Jak wiadomo, ogromnie trudno jest sprzedać na naszym rynku czerwone wina austriackie i z węgierskimi czerwonymi też jest kłopot, chociaż – ze względu na Egri Bikavér – i tak są lepiej u nas rozpoznawalne. To nie są oczywiście wina bardzo tanie; niekiedy wręcz drogie. Podobnie jak wszędzie, kilka lat temu najdroższe wina węgierskie były przy tym zbyt beczkowe, zbyt potężne; teraz to – jak wszystko – się zmienia. Kilka czerwonych win z naszego spotkania było nadzwyczajnych. András Kató z Terroir Club (świetny znawca win węgierskich, sam niegdyś winiarz) – który wciąż szuka importera w Polsce, a ze swym bardzo starannym wyborem od dawna powinien już takiego mieć – przywiózł na przykład świetne bikavery Tamása Póka, świeże, bardzo dobrze wyważone. O winach czerwonych z St. Andrea nie muszę wspominać, jego maestria rośnie z roku na roku i fakt, że musiał już bodaj parokrotnie zmieniać importera też może dziwić, bo powinno go się strzec w porfolio jak zdjęcie mamusi w portfelu. Bardzo mi się podobały oba bikavéry, zwłaszcza delikatniejszy Áldás i tradycyjnie górnopółkowe Merengő. Wśród innych czerwonych po raz pierwszy tak bez żadnego „ale” spodobały mi się wina Weningera. Czy należy wiązać to z przejściem na biodynamikę? Bukiety były o wiele czystsze, no i ten niski alkohol, 12,5% (być może efekt opóźnienia zielonych zbiorów) na przykład w Spern Steinerze, bodaj najlepszym czerwonym winie degustacji. Czysty Kékfrankos, której to odmianie hołd składał dopiero co Kuba Janicki i o której też wspominałem patetycznie przy okazji win Umathuma.
À propos biodynamiki: słynne wina szomlońskie z posiadłości Hollóvár – dzięki, jak twierdzi András Kató, przejściu właśnie na biodynamikę – zmniejszyły wydatnie poziom alkoholu. Pytałem też Kató o wytrawne wina Szepsyego, z którymi mam duże kłopoty, o czym pisałem niedawno w „Magazynie Wino”. Kató uważa, że są przesiarkowane i że istotnie jest z nimi jakiś problem.
Tyle krótkich uwag, ale ten przyjazny mecz trwa nadal; mam nadzieję, że za rok Furmint z Przyjaciółmi wrócą. Szkoda, że Węgrzy nie grają na Euro. Będę w takim razie dopingował Duńczykom.