Wino luzem
Pamiętam takim obrazek z 2-milionowego miasta we Francji: na rogu osiedlowej ulicy kantorek z prostolinijnym szyldem „Vin”. A w środku – ani jednej butelki! Na ścianie za ladą stał rząd ogromnych plastikowych baniaków z wężykami. Wina oznaczone były jakże wymownymi nazwami 11°, 11,5°, 12° i 12,5° (mocniejszych wtedy nie produkowano), a nabierano je do przyniesionych z domu 5-litrowych baniaczków. Cena – 2 franki za litr – sytuowała się gdzieś pomiędzy ceną długopisu a gazety.
Tak wyglądała cywilizacja wina w kraju winiarskim na początku lat 1980. Wino w butelce to był szampan albo jakieś drogie (czytaj: 20 franków, czyli równowartość dzisiejszych 3€) Bordeaux, które otwierano przy specjalnych okazjach, obowiązkowo do sera. Cała reszta, wszystkie pozostałe wina, których wtedy konsumowano ponad 100 litrów na głowę mieszkańca (dziś – 50 L), kupowana była luzem. Nie miały znaczenia apelacje, kangury na etykietach, złota czcionka, niestraszna była konsumentom choroba korka.
Oponenci podnoszą, że wina były wtedy fatalnej jakości: utlenione, z lotną kwasowością, brettem. Trudno oczywiście sobie dokładnie przypomnieć smak (i samego siebie) sprzed 25 lat, ale szczerze mówiąc nie pamiętam, by tamte wina były kwaśne albo śmierdziały koniem. Owszem, były cienkie, ale smakowały winem. Tak właśnie: po francusku mówi się „vineux” (ang. vinous), czyli smak „winny”. Prosty, cierpki, ciut owocowy, lekko rozgrzewający. Komplikacja smaku wina była taka, jak smaku wody. Podawało się je w szklanej karafce (też za 2 franki) albo przelewało do używanej butelki. Piło się ze szklanek. Po osuszeniu baniaka – mniej więcej raz w tygodniu – szło się ponownie do kantorka po kolejne 5 litrów. Wino kupowało się jak mleko i chleb, bez żadnych regałów, degustacji i „doradców winiarskich”. Było to czasy, gdy 50% Francuzów piło wino codziennie do obiadu (dziś – 17%).
Według apologetów winiarskiej nowoczesności tamte wina nie miały żadnych smakowych zalet, a bezrefleksyjne picie wina jako używki, bez zachwycania się jego różnorodnością i horyzontami smaku, było złem, które po Heglowsku historia musiała wyplenić. A jednak winopijcy tęsknią za tą prostotą. Zanik wina luzem (i wina stołowego w ogóle) nieprzypadkowo zbiega się z dramatycznym spadkiem konsumpcji w tradycyjnych krajach winiarskich: Francji, Hiszpanii, Włoszech (o 65–75% w ciągu półwiecza). Czym innym niż nostalgią za prostym vin de table w szklance jest moda na Prosecco z kija, wina z kartonu, puszki, aromatyzowane wynalazki o smaku grejpfruta i truskawki? Prym w nostalgii wiodą, o dziwo, młodzi, czyli grupa, która dziś w Europie pije najmniej wina w historii nowożytnej naszego kontynentu. W pogoni za „kulturą wina” zgubiliśmy coś ważnego.
Wino luzem trzyma się jednak mocno na peryferiach. Nie tak dawno opisywałem wizytę w Apulii, w dużej spółdzielni Consorzio Produttori Vini Manduria. 70% swojej sporej produkcji nadal sprzedaje ona na litry. We Francji na kiermaszach winiarzy niezależnych najprostsze wina proponowane są bez naklejek, jak Saint-Émilion przywiezione mi przez paryskich przyjaciół, kupione za 5€ / litr. To samo wino w normalnej butelce kosztuje 10€, ale winiarz produkuje z hektara trochę więcej, niż pozwalają przepisy apelacji, więc nadwyżkę upłynnia na litry. W Hiszpanii na fali kryzysu finansowego następuje powrót do baniaków, a w barach wino nalewa się prosto z beczki. Oszczędza się minimum pół euro na opakowaniu (butelka + korek + etykieta + folia), ale też kontaktu z winem nie zapośrednicza się przez etykietę, czyli marketing, czyli nowoczesne kłamstwo.
Nie łudzę się, że ludzkość pójdzie w tym kierunku, i nie chciałbym całkiem zrezygnować z różnorodności, horyzontów smaku, jakościowego race to the top. Ale przyznam Wam, że co jakiś czas nalewam sobie proste Beaujolais albo Sangiovese do szklanki.