Wino luzem – każdy kij ma dwa końce
Czytając tekst Wojtka Bońkowskiego o winie luzem, przez dłuższą chwilę byłem zauroczony i podzielałem nostalgię za nie tak dawnymi czasami, kiedy wino, po prostu wino, nie było przedmiotem kultu czy snobizmu, a obowiązkową przy jedzeniu przyprawą.
Przyprawą bez której trudno było sobie wyobrazić rodziny stół, posiłek, niekoniecznie ten odświętny, ale właśnie prosty, codzienny. Prawie się wzruszyłem, bo przecież też tęsknię za winem vineux, nieskomplikowanym, bardzo owocowym i, na tyle na ile trzeba, kwaśnym.
Jednak każdy kij ma dwa końce i jeżeli na jednym z nich umieścimy bukoliczną wizję Colas Breugnona popijającego radośnie wino z beczki, kanistra, baniaczka czy kranu (niepotrzebne skreślić), dalekiego od snobizmu i zadęcia, to na drugim końcu nieuchronnie pojawia się: nadmierna konsumpcja, jakby nie było, alkoholu, w dodatku bardzo często konsumpcja alkoholu skandalicznej jakości, ze wszystkimi tego konsekwencjami jak choroby ale także i uzależnienia.
Przyznam się, że trudno mi się polemizuje z Wojtkiem, bo przecież bardzo podobnie wino odbieramy, łączy nas przy tym wiele, także swego rodzaju tęsknoty i nostalgie, które każą się buntować przeciw dominacji marketingu i eventomanii, coraz bardziej wino osaczających i często odbierających płynącą z niego radość. Jednak rzeczywistość nie jest czarno-biała i poza tym, że w pewnych okolicznościach wino z baniaka smakuje bardzo, ma też swoje cienie.
Porozmawiajmy więc przez chwile o tych cieniach. Pisze Wojtek o konsumpcji ponad 100 litrów na głowę we Francji. Warto jednak pamiętać, że w znacznej części taka konsumpcja ukształtowała się dzięki XIX-wiecznym układom zbiorowym gwarantującym robotnikom przemysłu włókienniczego (potem także innym) do trzech litrów wina dziennie jako dodatek do posiłków. Dają za darmo, to się pije. Z tej pułapki zdano sobie sprawę w okresie międzywojennym, kiedy okazało się, że choroby wątroby stały się jedną z głównych przyczyn zgonów, a dochodzą do tego ogromne problemy związane z uzależnieniami. To z tych czasów pochodzi słynny antyalkoholowy plakat wiszący w wielu lekarskich przychodniach: „Obywatelu, pij litr wina dziennie”. W domyśle – tylko litr. Wspomniane 100 litrów na głowę, po odjęciu tych, którzy nie piją (dzieci, starcy, chorzy itd.) oznacza, że pozostali wypijali ponad dwa litry dziennie, czyli niemal trzy butelki. Nikt chyba nie będzie twierdził, że ta ilość jest dla zdrowia korzystna lub choćby obojętna.
Obecnie Francuzi piją około 50 litrów na głowę, pewnie nieco mniej, gdyż w statystyki uwzględniają również liczne butelki kupowane przeze mnie podczas częstych podróży. Niemniej jednak Francuzi piją wino o niebo lepsze niż kilkadziesiąt lat temu, głównie dlatego, że produkcja win butelkowanych i etykietowanych musi spełniać cały szereg wymagań jakościowych, które, choć nie zawsze przekładają się na wspaniały smak i aromat, generalnie chronią konsumentów przed spożywaniem trucizn, na przykład, żeby daleko nie szukać, glikolu.
Oczywiście wiele współczesnych win sprzedawanych z kadzi, nalewanych do baniaków, jest zaskakująco dobrych, jednak równie wiele, że zacytuję Marka Bieńczyka, „robi w dziale marskości”. Wina z baniaków to często produkty porządnych spółdzielni czy dobrych lokalnych winiarzy, ale równie często wyroby partaczy, które nie przeszłyby żadnej kontroli jakości, wymaganej dla win z etykietą, przypisującą wino do określonej kategorii. Zacytuję też w tym miejscu jednego z komentatorów tekstu Wojtka. Peyotl (przy okazji pozdrawiam) pisze: „Winom luzem, w ogóle wszelkim wsiowym, spółdzielnianym, ufam, bo oni sami też je piją” – naprawdę zdziwiłbyś się, co oni czasami piją.
I jeszcze ostatnie zdanie. Chwaląc formę sprzedaży do baniaków jako bezpośredni kontakt z winem, który nie „zapośrednicza się przez etykietę, czyli marketing, czyli nowoczesne kłamstwo”, pamiętajmy, że decyzja sprzedaży do baniaków bywa jak najbardziej świadomą i nowoczesna decyzją marketingową. Czyli co? Kłamstwem?