Winicjatywa zawiera treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich.

Treści na Winicjatywie mają charakter informacji o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz.U. 2012 poz. 1356).

Winicjatywa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, zbierając anonimowe dane dotyczące korzystania z portalu (strona wejścia, czas trwania wizyty, klikane linki, strona wyjścia, itd.) za pomocą usługi Google Analytics lub podobnej. Zbierane dane są anonimowe – w żaden sposób nie pozwalają na identyfikację użytkownika.

Opuść stronę

Resztki

Komentarze

Lubię gotować z resztek. Lubię eksplorować lodówkę, która często jest zaopatrywana przez M. Kupuje on na chybił trafił różne produkty wierząc (jak pokazuje historia zupełnie słusznie), że wyczaruję z nich coś wybornego. Problem jest taki, że często nie panuję nad swoim czasem: tu wpadnie kolacja, tam degustacja, innym razem spotkanie służbowe, a wreszcie uprę się, że chociaż ten jeden wieczór w tygodniu spędzę na jodze. I tak, zdarza się zaglądam do lodówki po tygodniowym, a nawet dłuższym prawie totalnym ignorowaniu jej. Przez ten czas robię na szybko różne sprawdzone dania z tego, co wiem, że w niej zawsze jest i nie próbuję nawet dociec, co jest w tajemniczych torebeczkach, woreczkach i co się ukrywa w szufladkach.

Wreszcie nadchodzi ten moment: wolny weekend. Totalna niechęć do wyjścia z domu, mocne postanowienie, że nie stracę ani minuty na zakupy, że moja mogą nie postanie w żadnym sklepie, ani nawet na moim ulubionym targu. Nie i już! Wtedy podejmuję wyzwanie prawie pustej lodówki i moich szafek w kuchni. I wtedy nie rozmrożę pysznej caponaty, którą zrobiłam jesienią warzyw od Ziółka. Nie ma skrótów ani łatwych rozwiązań.

Znajduję dwie wątłe marchewki. W kącie lodówki leży wielki seler (M. nie lubi selera, czemu go kupił?). Zwiędnięte łodyżki selera naciowego nie zachęcają, ale je też wykorzystam. W końcu gotowanie z resztek lub tego, co normalnie wyrzucilibyśmy do kosza jest teraz w trendzie. Słyszałam ostatnio w młodzieżowym radio Kampus, którego słucham, bo w każdym innym do szału doprowadzają mnie reklamy i przez które w wieku czterdziestu lat wróciłam do polskiego hip hopu, dwóch młodych ludzi zachwycających się bodajże jakimś programem w telewizji, w którym kazano uczestnikom gotować z tego, co zwykle wyrzucali do kosza na śmieci. A może opowiadał o takim kuchennym recyclingu w jakimś programie Amaro czy inna gwiazda? Nie wiem, nie mam TV od nastu lat, mógł to być wywiad, mogła również to być jakaś kolacja, na którą zaproszeni byli dziennikarze,a podane im dania z kuchannych odpadów. Dość, że temat ewidentnie modny, a gotowanie z resztek lub wręcz rzeczy, powiedzmy, lekko już zmęczonych okazuje się być mocno hipsterskie.

Zatem wyznam, że i ja grzebię w odmętach półpustej lodówki, zeskrobuję przymarzniętą pietruszkę i robię cudownie pyszne wywary z tego, co trudno już pokroić i podać elegancko. A jak mam wywar, to mogę zrobić risotto. Ale brak ryżu. To będzie kaszotto. Pęczotto. Jaglanotto. Biorę kasze wszelakie, ryżu resztki, pęczaku garść i hop na masło (masła zawsze w lodówce dużo, bez tego byśmy z M. nie przeżyli). O! Piękny fenkuł – warzywo moje ukochane. M. wie, że je lubię, więc kupuje bez opamiętania. Fenkuł się przyda. Fenkuł pasuje do wszystkiego. No prawie… I kolendra. Tę też kocham.

Oczywiście znajomi śmieją się, że moje resztki i moje „nic” w lodówce to nie jest to, co znajdziemy u każdego Kowalskiego. .Do mojego kaszotto udaje mi się znaleźć przecież jakimś cudem i psim węchem (pies też mi w gotowaniu bardzo pomaga, nazywamy go  czasem Spanepidem, choć w paszporcie wpisane ma Harvest) kilka plastrów szynki parmeńskiej, której 10 dni dodatkowego starzenia u mnie w domu nie zaszkodziło. Zawsze mam też jakieś resztki serów, które trę, rozpuszczam, smażę, kruszę i  dodaję do dania, które akurat udaje mi się skomponować.

Nie w każdym domu też resztki w lodówce oznaczają jakieś 3-6 butelek otwartych win. Niektóre otwarte od dwóch dni, inne od dwóch tygodni. Nie wylewa win, które zostały mi z degustacji. Często też otwieram coś do lunchu, ale już do kolacji mi nie pasuje i wybieram kolejną butelkę, której również nie skończymy i która wyląduje w lodówce obok dwóch wcześniej otwartych. W ten sposób zawsze mam zimne resztki. I są to wina najróżniejsze. I dziwne i normalne. Białe, różowe, musujące, pomarańczowe, czerwone. Naturalne i klasyczne. Picie ich obok siebie to naprawdę frajda i ciekawy eksperyment.

Do kolacji z resztek robię więc sobie degustację z resztek. I to jest najmilszy moment mojego kulinarnego wyzwania „pustej lodówki”. Siadam przy stole, przede mną jedno danie i dwa, trzy, cztery kieliszki. M. rozbawiony siada obok i czeka, aż znajdę najlepsze lub najdziwniejsze połączenie. W każdej butelce są naprawdę resztki, więc musimy się jakoś podzielić tym, co najlepsze. Zawsze wtedy przypomina mi się, jak często muszę odpowiadać na pytanie o to, jak długo wino można trzymać w butelce po jej otwarciu. Sięgam po kieliszek pomarańczowego pinot noir ze Słowacji. Kiedy to ja je otworzyłam? Miesiąc temu? Na pewno. I jest dziś świetne! Moje danie również. Ale jednak jutro trzeba będzie zrobić jakieś zakupy. Żeby znów były inspirujące resztki.

Komentarze

Musisz być zalogowany by móc opublikować post.

  • Irek „blurppp” Wis

    Kto jada ostatki, ten piękny i gładki :)