Piknik na skraju tunelu
Tunele ciągną się w nieskończoność. Tworzą podziemną sieć naczyń krwionośnych tego zapomnianego kraju. Ich ściany często wyłożone są kafelkami. Od głównych arterii odchodzą węższe tuneliki. Jest w nich ciemniej, czuć wilgoć i chłód, wywołują pewien niepokój. Okrywam się ciaśniej starym kocem, który towarzyszył w tym podziemnym mieście wielu podróżnym przede mną.
Samochód, którym jadę zatrzymuje się przy wielkich zbiornikach pokrytych wieloletnią rdzą. Stoją wciśnięte wzdłuż ścian, jak zamknięte tu za karę olbrzymy. Brzydkie, smutne, nie na miejscu. A jednak mam ochotę ich dotknąć, wpatruję się w nie, jak w smutne zwierzątka za kratami zoo. Spodziewam się usłyszeć dźwięk spadających na posadzkę kropli brudnej wody, echo czyichś palców bębniących niepokojąco o starą blachę, wrogie odgłosy obcych kroków w odległych korytarzach.
Nic takiego jednak nie usłyszę. A kiedy wreszcie wyjdę na zewnątrz nie zobaczę opuszczonego, przerażającego świata, nie znajdę się w apokaliptycznej Zonie z Pikniku na skraju drogi braci Strugackich. To tylko moja wyobraźnia uwolniona przez obrazy wywołujące wspomnienia z mojego własnego dzieciństwa i radzieckich filmów, które wtedy oglądałam.
Tymczasem jeździmy sympatycznym samochodzikiem po tunelach podziemnych winnych miast w Mołdawii i bawimy się naprawdę dobrze. Ale faktycznie, podróż po tym kraju o niewymawialnej stolicy jest podróżą w czasie, wyprawą w przeszłość, ponieważ jest tu ona wciąż wyczuwalna. Zwłaszcza, kiedy zejdziemy do jego podziemi kryjących winne skarby Związku Radzieckiego… W „podwodnej” sali degustacyjnej jednego z winnych tuneli będziemy mogli poczuć się jak, w Mieście zaginionych dzieci (mimo, że francuski, to film, który dla mnie ma w sobie wiele z klimatów kina sowieckiego), a jeśli na chwilę pozwolimy sobie zagubić się gdzieś na skraju ciemnej, wilgotnej odnogi podziemnej metropolii poczujemy klimat jak ze Stalkera.
„Winne miasta” są w Mołdawii dwa: Cricova i Mileștii Mici. Ulice noszą nazwy szczepów winorośli, jeździ się po nich samochodem, są światła i przejścia dla pieszych. Mijamy wielkie stare zbiorniki, drewniane beczki i przede wszystkim miliony (tak, miliony!) butelek. Mileștii Mici to ponad 200 km tuneli, Cricova – 120 km. Same tunele pochodzą z XV wieku, a wino trafiło do nich przy realizacji wielkiego planu ZSRR mającego na celu zrobienie z Mołdawii największego dostawcy wina na świecie (w istocie, w latach 60. Mołdawia znalazła się na trzecim miejscu światowego rankingu!). Władze republiki obsadziły winoroślą 150 tys. hektarów ziemi.
W efekcie Mołdawia osiągnęła powierzchnią 235 tys. hektarów winnic i produkowała jedną piątą wina spożywanego w całym Związku Radzieckim. Niestety zasadzono tu głównie międzynarodowe szczepy: merlot, cabernet sauvignon czy chardonnay, które sprowadził tutaj zakochany w winach francuskich car Mikołaj I. To za jego panowania w Mołdawii powstało słynne do dziś wino Negru de Purcari, które zdobyło złoty medal na Wystawie Światowej w Paryżu w 1878 roku. Ale nie oszukujmy się, przytłaczająca większość produkowanego tu wina i za carów, i w czasach ZSRR nie była najwyższej klasy. W Mołdawii winogrona zbierano, fermentowano, a następnie pociągami wywożono do Moskwy, Kijowa, Leningradu i Władywostoku, gdzie je butelkowano po uprzednim kupażowaniu i, ewentualnie, starzeniu. Produkcja była niezwykle wydajna, a rezultaty zadowalające konsumentów. Więcej – Związek Radziecki był dumny ze swojego wina i stąd pomysł na przechowywanie potężnej liczby butelek każdego rocznika w mołdawskich tunelach.
Wszystko popsuł Gorbaczow i jego polityka antyalkoholowa. To, co nasadzono 30–40 lat wcześniej, teraz wykarczowano. Podziemne miasta zadrżały. Wiele tuneli specjalnie zamurowano, tak aby komisje wizytujące te milionowe kolekcje nie były świadome ich prawdziwych rozmiarów. Część butelek na długi czas ukryta została w totalnych ciemnościach. Dzięki temu przetrwały do dziś.
Rok 1991 – Mołdawia uzyskała niepodległość. Rozpoczął się okres prywatyzacji winnic i żmudnej walki o jakość i tożsamość. W 2006 roku Rosja ogłosiła embargo na mołdawskie wina. Trwało ono dwa lata i zrujnowało wielu producentów. Ale była to również dla Mołdawii lekcja, z której najlepsi producenci wyszli z nowymi pomysłami i wiedzą, że potrzebują nowych rynków zbytu, są też świadomi tego, że w Europie, Azji i USA wszyscy będą patrzeć im na ręce. Musieli postawić na jakość oraz wreszcie zastanowić się nad tożsamością winiarstwa w Mołdawii.
Kiedy podróżuję winiarskimi tunelami, widzę dwa, totalnie różne światy. Cricova to winnica prywatna. Tutejsze podziemne miasteczko jest zadbane, sale degustacyjne, mimo że zupełnie nie w moim stylu, na pewno robią wrażenie. Ale najważniejsze są wina. Cricova posiada 6 tys. ha winnic, które pokrywają 70% ich potrzeb; resztę winogron muszą kupować. Robią wina tanie, podstawowe, ale mają tez w ofercie etykiety z wyższej półki, a nawet eksperymentalne (oddzielne parcele, niska interwencja w winnicy oraz podczas produkcji, brak filtracji). Są też wielkim producentem win musujących. Te, które robią metodą Charmata nazywają zalotnie Crisecco (to w 90% miejscowy szczep fetească albă). Najbardziej interesujące są jednak te robione metodą tradycyjną, które robią na mnie ogromne wrażenie. Za równowartosć 5 dolarów można tu kupić pełne, pikantne Blanc de Noirs Extra Brut, a dokładając niewiele więcej – rocznikowego Bruta 2007. Nie degustujemy tu starych roczników z kolekcji pamiętającej czasy ZSRR. Skupiamy się na teraźniejszości. Oglądamy tylko z zaciekawieniem prywatne kolekcje Johna Kerry’ego czy Putina, który organizował tu swoje pięćdziesiąte urodziny.
Mileștii Mici to z kolei prawdziwa podróż w czasie. Przed wejściem do podziemnego miasta witają nas fontanny z tryskającym do wielkich kielichów białym i czerwonym winem (oczywiście jest to zabarwiona woda). W środku kafelki i płaskorzeźby. Jest „na bogato”. Nawet przewodniczka jest jakby z innej epoki. Strzela do nas słowami jak z kałasznikowa, tłumaczy czym jest merlot i jak cudownie wino poprawia swą jakość z czasem. Faktycznie, ta wiara w magiczną moc czasu jest tu niezachwiana. Oglądamy butelki z lat 50. i 60., słuchamy za jakie pieniądze są sprzedawane chińskim turystom i nie wierzymy własnym uszom i oczom. Jest nam nawet dane obejrzeć oryginalne etykiety, którymi oklejane są te skarby narodowe. Mają wyglądać jak stary, przypalony na bokach papier, nadawać dodatkowej wartości butelce, w której jest coś, czego nikt z nas nie chciałby spróbować. Okazuje się, że w Mileștii Mici działa sama magia liczb. Jest jednak w tym miejscu coś niesamowitego. Czas zatrzymany nie tylko w winie, ale też w tych ścianach, kafelkach, ciemnych salach degustacyjnych z długimi drewnianymi stołami i suszonymi bukietami kwiatów na zakurzonym obrusie. Cricova bez Mileștii Mici nie byłaby tym samym.
Do Mołdawii podróżowałam na koszt miejscowych winiarzy. Korzystałam z winiarskiego przewodnika Carlo Palicano.