Cabernet Soba Noodles Western Django
„Sztuka filmowa nie ma nic wspólnego z głaskaniem” – mawiał Takashi Miike, jeden z moich filmowych guru lat młodzieńczych. Skrajnie brutalne i łamiące seksualne tabu produkcje Japończyka siały swego czasu sporo zamętu, dopóki nie okrzepła w intelektualnym lenistwie moja psychika, a zwyczaje się nie unormowały w społecznie akceptowalnej formie.
Jeden z moich ulubionych filmów jego autorstwa to, oprócz oczywiście „Ichi the Killer”, znany spaghetti western – „Sukiyaki Western Django”, który o ile dobrze pamiętam, bo sporo wspomnień jest za mgłą, zapoczątkował moje zainteresowanie wyspiarską gastronomią i paroma innymi rzeczami. Warto zobaczyć, jak Quentin Tarantino przygotowuje w rondlu sukiyaki mówiąc po japońsku. Rondel ów, podobny do shabu shabu, wypełnia dobroć taka jak mięso, warzywa oraz tofu, które to składniki przed zjedzeniem, a po ugotowaniu, moczyć należy w surowym jajku. Quentin wbił jajko do miski podrzucając je uprzednio do góry. Zanim wylądowało w jego ręce, zdołał rozprawić się ze zbójami na pustyni w Newadzie.
Z noodlami japońskimi bardziej jednak kojarzy mi się gryczana soba. Jest to danie dość oryginalne. Gdy myślę o Japonii, jak na teście Rorschacha od razu myślę o garnku pełnym soby i glonów wakame. Widzę zresztą na tych inkblotach głównie jakieś garnki, czasem krew, ale częściej garnki.
Soba jest w smaku powiedziałbym czerstwa, surowa i ziemista. Czuć w niej tętno Matki Ziemi albo struny Wszechświata, jak kto woli. Z glonami właśnie, słono-trawiastymi, jest to fajnie połączenie – wakame soba. Z tym makaronem można zrobić to, o czym marzy każdy miłośnik białej kiełbasy – wypić wodę, w której się gotowała. W przypadku wody po makaronie – sobayu, często nawet wypada ją wypić, zwłaszcza jak są w niej resztki sosu tsuyu. Bomba.
Podane do soby wino powinno również bić w rytmie ziemisto-przyprawowym. Gdy miałem okazję spróbować ostatnio Leasingham Clare Valley Cabernet Sauvignon w powoli wchodzącym na szczyt roczniku 1996, lampka się zapaliła – garnki z sobą znów stanęły przed oczyma. Wino piło się jak wyciśnięty sok z porzeczek ze zmieloną ziemią i korą drzewną, pachniało żywicą, cedrowym drewnem, liśćmi pomidora, było to spore przeżycie. Nie ukrywam, że również zaskoczenie – po tak długim dojrzewaniu nie spodziewałem się takich emocji od dobrego, ale sporego producenta z tej uroczej doliny. Nie jestem pewien, czy dziś Leasingham nie należy do Constellation, ale nawet jeśli, to i tak nie przestanę go lubić.