Malbec czyli niechętna odpowiedź
Spędzałem sobie bardzo miło sobotni wieczór, siedzieliśmy w kapitalnej nowej restauracji Daniela Pawełka Brasserie Warszawska, siedząca obok pani architekt podziwiała dekoracje, po raz pierwszy w Polsce naprawdę jej się podobało wnętrze knajpy i cytowała z pamięci numery – z bardzo stylowych i drogich katalogów – powieszonych lamp, zachwycaliśmy się fantastycznym jedzeniem od przystawki po deser, piliśmy wybranego u dość obiecującej (ale jeszcze do uzupełnienia) karty win dobrego burgunda Domaine de la Vierge Romaine (co za nazwa!) 2009 z Domaine Machard de Gramont, tradycyjnego producenta, któremu w gorącym 2009 udało się stworzyć przyjazne dla wszystkich wino, było więc bardzo przyjemnie, aż tu przyszedł sms. A w smsie: powiedz, co sądzisz o argentyńskim malbeku? Masz chłopie placek, i to bynajmniej nie wysmażony w Brasserie.
Bo też o malbeku nie myślę zbyt chętnie, zwłaszcza w sobotni wieczór. Z tego względu przede wszystkim, że go prawie nie znam. Owszem, byłem raz czy drugi w Argentynie, degustowałem ile wlezie, ale malbeka nie spotkałem. Nie spotkałem, bo był tak wszędzie przykryty beczką, że nie dawało się do niego dotrzeć. I korzenno-mleczny bukiet kontrowany w ustach gęstą waniliową czekoladą organoleptycznie do mnie nie przemawiał.
Tak, wiem, wszystko się podobno zmieniło. Rok temu na degustacji argentyńskiej w Warszawie nie bardzo to spostrzegłem, ale zaręczają, że jest już inaczej, że w malbeku argentyńskim pojawił się malbek. I że jest bardziej wytrawny, że nie ma w nim już tyle cukru resztkowego (ja wpadałem na malbeki z 3–4 g słodyczy), że jest świeższy, bardziej terroirystyczny, że wydzielono podregiony z odrębnymi charakterystykami, że pojawili się nowi winiarze i nowi doradcy, a ci już doświadczeni też zmienili podejście itd., itp.
Wszyscy mówią dookoła, że malbec to odmiana przyszłości, że Argentyna dzięki malbekowi stanie się światową potęgą win wielkich, mówią to od wielu lat. Jak do tej pory prawdziwie wielkich z argentyńskiego malbeka nie piłem; piłem parę win znakomitych. Problem z winami potencjalnie wielkimi jest taki, jak w wielu miejscach aspirujących do wybitności: że są – te, które do tej pory piłem – przedobrzone i że zdecydowanie lepiej pije się wina ze średniej półki.
Kiedyś bardzo mocno przyjaźniłem się z malbekiem francuskim, cahors był jednym z moich podstawowych zakupów, pierwszą półkę mej początkującej kolekcji zapełniłem winami z Clos Triguedina. Później i do cahors nieco się zniechęciłem, za dużo było win bylejakich, lecz wiem, że i tu od paru lat dzieje się lepiej, że jest więcej win z tarasów, a mniej znad rzeki. W Bordeaux malbec został wyklęty, nad Loarą nic więcej niż szczere wina obiadowe nie przyniesie. Czy malbec cahorski ma taki potencjał jak argentyński? Na papierze raczej nie, ale czas, by Argentyna wreszcie przekonała nas o tym w realu. Tym bardziej, że – w przeciwieństwie do Chile – któremu niejako udaje się uciekać na boki, to znaczy przewartościować swe podstawowe wartości: cabernet sauvignon, carménère i merlot na rzecz pinot noir i syrah – Argentyna nie ma innego wyboru.